Seria Nikon Z kontra lustrzanki - spostrzeżenia Michała Leji
Michał Leja • 4 kwietnia 2019 • 16 min
Aparaty bezlusterkowe szturmem podbijają rynek. Reklamuje się je jako nowość i postęp. Takie aparaty nie są żadną nowością w historii technologii fotograficznej. Technicznie bezlusterkowcem jest każdy aparat pozbawiony lustra. Kategoria spolaryzowała się do aparatów z wymienną optyką, a przecież konstrukcje tego typu są z nami od początków Fotografii.
Pierwsze aparaty miechowe miały często wymienną optykę, a obraz padał bezpośrednio na matówkę z tyłu aparatu. Pierwsze lustra pojawiły się w aparatach fotograficznych około 1870 roku, w układzie TLR (twin lens reflex). Lustro było nieruchome i zajmowało pierwsze piętro aparatu, podczas gdy na parterze zachodziło naświetlanie kliszy.
Postępem technologicznym było stworzenie lustrzanki z ruchomym lustrem, a stało się to chwilę później, około 1884 roku dzięki takim konstrukcjom jak Monocular Duplex. Były to konstrukcje średnio i wielkoformatowe. Na miniaturyzację w formie, jaką znamy do dzisiaj, przyszło nam czekać 50 lat. Wtedy to powstały pierwsze lustrzanki jednoobiektywowe na film 35 mm, który zrewolucjonizowały fotograficzny świat na kilka sposobów:
-
Pozwoliły, do spółki z wprowadzeniem kliszy małoobrazkowej jako nowego nośnika do zapisu zdjęć oraz na zmniejszenie rozmiarów aparatów fotograficznych. Pierwsze konstrukcje na film 35 mm, które lustrzankami nie były powstały około 1905 roku. Aparaty były dużo mniejsze, dostosowane do nowego standardu, ale posiadały wiele wad. Jednym z nich były nieprecyzyjne celowniki obarczone błędem paralaksy polegający na tym, że oś kadrowania nie pokrywa się z osią rzutu obrazu na materiał światłoczuły.
-
W lustrzance za pomocą systemu luster i pryzmatu pentagonalnego fotograf zobaczył świat w prawidłowych kierunkach (aparaty z miechem miały matówki odwracające obraz z lewej na prawą i z góry do dołu; pojawienie się lustra bez pryzmatu pozostawiło problem zamiany stron z lewej na prawą) i dokładnie z punktu widzenia obiektywu (brak paralaksy), łącznie z oddaniem kąta jego widzenia.
-
Fakt, że przy zmianie obiektywu w małych aparatach nie trzeba było zmieniać celownika i że fotograf z automatu widział to, co widzi aparat, pozwoliły na rozwój „systemów”. Sercem systemu jest korpus. Dawniej z kliszą, dzisiaj z matrycą. Wokół serca zaczęto projektować całe ekosystemy od wężyków spustowych, przez różne rodzaje gniazd i sanki wyzwalających lampy po niezliczone konstrukcje obiektywów. Obecnie Nikon produkuje ponad sto różnych konstrukcji i każdy pasuje do każdej lustrzanki; wystarczy przypiąć i zestaw jest gotowy do pracy.
Lustrzanki jednoobiektywowe były niezawodne, wszechstronne i wygodne w użytkowaniu. Co się jednak stało takiego, że dzisiaj muszą bronić swojej reputacji? Winna jest przede wszystkim objętość korpusu. Lustrzanki po prostu urosły.
Przez chęć poprawy ergonomii (wygodne i głębokie gripy) i przez konieczność upychania w środku coraz to większej ilości skomplikowanych mechanizmów. Dobrym przykładem jest mechanizm przewijania filmu. W Nikonie F3 standardowo mieliśmy do dyspozycji ręczny mechanizm przewijania filmu i naciągu migawki. F3-ka z doczepionym motorem (winderem) wyglądała wręcz kuriozalnie. W tym samym aparacie miejsce, w którym spoczywała prawa dłoń fotografa było dużo mniej wygodne niż w kolejnym modelu F4. Od jego premiery aspekty ergonomii zaczęły odgrywać coraz większą rolę w projektowaniu sprzętu fotograficznego. Współczesna D5-tka jest aparatem bardzo szybkim, precyzyjnym, i świetnie leży w dłoni. W dużym body umieszczone błyskawicznie pracujące części, superwydajne komputery i wspaniały, jasny i pokrywający 100% kadru pryzmat. To niestety wymaga przestrzeni i jest obarczone sporą masą.
Nikon F4s z odpiętym pryzmatem pentagonalnym. Do modelu F5 można było wymieniać pryzmaty na inne akcesoria takie jak lupy, czy kominki. Był to prawdziwy rozkwit aparatów systemowych.
Z Nikonem Df przeszedłem bardzo długą drogę. Teraz w mojej fotograficznej torbie na stałe zagościł Nikon Z. Mały i...zaskakująco ciężki! Ale to akurat bardzo mi odpowiada bo bardzo przyjemnie leży w dłoni.
Najczęstszym argumentem podnoszonym przy promocji aparatów bezlusterkowych jest właśnie wielkość i waga (o wydajności i ergonomii nikt nie wspomina). „Zbyt duże” rozmiary lustrzanek wynikają z konieczności umieszczenia w korpusie całego systemu optycznego przekierowującego obraz z obiektywu poziom wyżej do wizjera. Główne lustro znajdujące się dokładnie w osi obiektywu i zamocowane pod kątem 45 stopni podnosi się chwilę przed naświetleniem matrycy (dawniej filmu) i opada chwilę po. Właśnie od tego układu wzięła nazwa tego typu aparatów - SLR (single lens reflex). Taka peryskopowa konstrukcja musi zajmować pewną przestrzeń wewnątrz korpusu, a to wpływa na jego grubość i wysokość.
Za pracę autofocusa odpowiada osobny układ umieszczony na dnie body. Czujnik ten zajmuje sporo przestrzeni, którą tak bardzo wypominają lustrzankom bezlusterkowce. W tych konstrukcjach układ AF jest zaszyty w matrycę i opiera się na detekcji kontrastu lub fazy, a czasami obu naraz.
W lustrzance nad komorą znajdziemy matówkę, na której pojawia się obraz. Ta jest przykryta wizjerem pentagonalnym. W amatorskich konstrukcjach jest to system luster (z angielskiego - pentamirror), w profesjonalnych blok wycięty z jednolitego szkła, czyli pryzmat (z ang. - pentaprism). Jak jeszcze ten pierwszy nie bardzo, tak drugi jest dosyć ciężki (ale precyzyjniejszy). No a z wagą jak to z wagą, lepiej ją zrzucić.
W „Zetkach” w wizjerze czeka na nas ekran wysokiej rozdzielczości, z którego korzystanie jest przyjemne, bo Nikon zadbał o odpowiednio oddalony punkt oczny i wysoką rozdzielczość, przez co w oczy nie kłuje nas rozpikselowany obraz. Wyświetla on dużo informacji, łącznie z histogramem widzianej sceny, którego brak w lustrzankach boli mnie najbardziej.
Który system celowania jest lepszy? Optyczny czy cyfrowy? To zależy od indywidualnych preferencji. Ja wolę, mimo wszystko, ten tradycyjny, w pełni analogowy. Jest na pewno zdrowszy dla naszego oka, bo poziom natężenia światła wpadającego do naszego oka jest w stu procentach zależny od poziomu oświetlenia fotografowanej sceny i najczęściej naszego otoczenia.
W nowych konstrukcjach mały ekran świeci nam w oko z odległości kilkunastu milimetrów, co nie jest do końca naturalne dla naszego mózgu. Od tysięcy lat oglądamy świat oświetlony światłem odbitym od otoczenia, a nie otoczenie prześwietlającym. Prowadzi to w szybszego męczenia się oczu.
Ten medal ma jednak też drugą stronę: podniesienie jasności wizjera umożliwi nam precyzyjne kadrowanie słabiej oświetlonych scen. Poza tym jest to technologia prostsza i tańsza w produkcji, co rokuje lepiej, jeśli chodzi o jej rozwój.
Problemem komory lustra jest jej poziom skomplikowania. Niby pomysł jest stary i sprawdzony, ale okazuje się, że matryce o ekstremalnie wysokiej rozdzielczości zaczynają rejestrować mikroporuszenie obrazu wywołane wibracją, jaką generuje podnoszące się z nomen omen całkiem dużym impetem lustro. Problem ten pojawił się w modelu D800 i aktualizacja do modelu D810 polegała głównie na przekonstruowaniu komory lustra.
Inną ścianą, do której dochodzimy, jest prędkość, z jaką cały układ może pracować. Nikon D5 potrafi pracować z prędkością dwunastu klatek na sekundę, co jest bardzo dużym wysiłkiem dla aparatu zarówno pod względem wytrzymałości komponentów, jak i zużywanej energii do ich rozpędzenia. Wyeliminowanie tych ekskluzywnych dla lustrzanek mechanizmów i zastąpienie ich układem elektronicznym niemal rozwiązuje ten problem.
Kolejnym udogodnieniem jest większa dyskrecja związana z hałasem, jaki generuje pracujące lustro. We większości współczesnych lustrzanek jest tryb cichego wyzwalania migawki oznaczony w Nikonach literą Q. Polega on na rozciągnięciu całego cyklu zrobienia zdjęcia w czasie (podniesienie lustra i przebieg migawki następuje w większym odstępie czasowym, na dodatek lustro nie opadnie, dopóki spust migawki będzie w pełni wciśnięty). W tym trybie wyzwalania aparat rzeczywiście pracuje ciszej, ale nie bezgłośnie. Żeby aparat pracował bezgłośnie, nic nie powinno się w nim poruszać, nic o siebie uderzać. W Nikonie D5 jest dostępny taki tryb, ale tylko i wyłącznie w trybie podglądu na żywo. Tu znakomicie sprawdza się aparat bezlusterkowy, bo nie dość, że nie mamy generującego niepożądanie dźwięki lustra, to jeszcze możemy włączyć tryb bezgłośnego fotografowania i nadal korzystać z wizjera, co bardzo docenimy na przykład w ciemnych salach koncertowych.
Popularyzacja ekranów LCD i OLED o przeróżnych rozmiarach, kształtach i rozdzielczościach ppi (pixel per inch) sprawia, że technologia ta tanieje w szybkim tempie.
Nie chciałbym, żebyś Czytelniku pomyślał, że jestem przeciwko nowym konstrukcjom. Co to to nie! Jestem ogromnym fanem ich rozwoju i linia Z napawa mnie wielkim optymizmem i spodziewałem się jakie główne cechy będzie miała nowa konstrukcja. Nie mniej jednak będę tęsknił za w pełni optycznym układem wizjera. Nic elektronicznego nie będzie tak wygodne ani zdrowe.
Kiedy Nikon pokazał linię Z od razu pomyślałem o głównej bolączce trapiącej większość aparatów z tego segmentu — czasie, jaki upływa od naciśnięcia spustu migawki do rejestracji obrazu.
Była to pierwsza rzecz, jaką sprawdziłem biorąc aparat do rąk podczas premiery pod koniec sierpnia 2017. Byłem spokojny o jakość zdjęć, wykonanie korpusu i jakość zapowiedzianej wcześniej nowej linii obiektywów. Tylko ten czas reakcji spędzał mi sen z powiek!
Otóż te milisekundy są dla mnie i kolegów po fachu fotografujących ulicę kluczowym parametrem do egzekwowania bressonowskiej idei decydującego momentu. Po pierwszych testach odetchnąłem z ulgą… Aparat można nazwać natychmiastowym, mimo że nie jest polaroidem lub przykleić mu etykietkę RTS (ang. Real Time System), mimo że nie jest Contax'em.
Gdy otrzeźwiałem z tego zafiksowanego na decydujący moment stanu mogłem przeanalizować pozostałe cechy i parametry sprzętu pod kątem fotografii dokumentalnej.
Do tej pory na ulicy najchętniej używałem Nikona Df, ze względu jego znakomitą jakość obrazu i niepozorny wygląd (stylizowany na lustrzanki z przełomu lat 70' i 80'). Ten korpus przez wiele lat był przedłużeniem mojej ręki, ale technologia gna przed siebie bez opamiętania i pomyślałem, że nowe wyzwania fotograficzne dobrze będzie rejestrować sprzętem o większej rozdzielczości, bardziej funkcjonalnym body (odchylany ekran) i wreszcie czymś, co rejestruje wysokiej jakości sygnał wideo (Df w ogóle takiej funkcji nie miał).
Korpus „Z” ma świetną ergonomię: głęboki grip oklejony, tradycyjnie w Nikonach, chwytliwą gumą. Tutaj trudno się dziwić — długie lata współpracy z Italdesign Giugiaro robią swoje. Body waży przyjemnie dużo (ponad 600g z baterią), przez co zyskuje na solidności. Nic dodać, nic ująć.
W mojej praktyce dodatkową zaletą jest możliwość ładowania baterii za pomocą podłączenia kabla USB-C do korpusu, na przykład z powerbanku co jest przydatne podczas podróży, gdy nie mamy pod ręką gniazdka elektrycznego oraz gdy chcemy ładować dwie baterie naraz (ładowarką i body).
No dobrze, ale jak zmieniło się dla mnie samo fotografowanie w stosunku do tradycyjnej lustrzanki? Przede wszystkim łatwiej jest mi kontrolować ekspozycję dzięki możliwości wyświetlania histogramu w okularze. Kolejną rzeczą jest sprawna praca z tylnym ekranem odchylanym w górę i w dół. Daje on możliwość szybkiej zmiany punktu widzenia na bardzo niski (tuż nad ziemią) lub bardzo wysoki (znad głowy).
Takie funkcje były oczywiście dostępne w lustrzankach w trybie Live View, ale dopiero teraz aparat reaguje błyskawicznie z ustawieniem ostrości i rejestracją obrazu po naciśnięciu spustu.
Dzięki błyskawicznej reakcji na naciśnięcie spustu migawki bardzo wygodnym stało się korzystanie z monitora na tylnej ścianie aparatu…
Zmiana punktu widzenia, precyzyjne kadrowanie i zamrożenie ruchu w odpowiednim momencie nie stanowią już problemu.
Z czym ten pierwszy w dorobku Nikona aparat bezlusterkowy pełnoklatkowiec ma problemy?
Sugerując się burzą w Internecie chwilę po premierze z jednym, a nie dwoma, gniazdem karty pamięci. Rozumiem ten argument, bo się do tego przyzwyczailiśmy, ale tak na dobrą sprawę to nie jest dla mnie cecha „na nie”, zwłaszcza że format XQD (który za moment zostanie zastąpiony przez CFexpress) jest najbardziej wytrzymałym fizycznie, najmniej zawodnym i jednym z najszybszych na rynku.
Drugim argumentem przeciw nowemu myśleniu w Nikonie może być zmiana bagnetu. To z czego słynął do tej pory system tej firmy to możliwość używania najstarszych konstrukcji optycznych z bagnetem F we współczesnych aparatach, a zmiana systemu wiąże się albo z koniecznością zmiany szkieł, albo ze stosowaniem adapterów.
Bagnet F tym roku (2019) będzie obchodził swoje sześćdziesiąte urodziny. To bardzo dojrzała konstrukcja, która świetnie się sprawdzała przez dziesięciolecia. Przechodziła kilka ewolucyjnych zmian pozwalających na używanie coraz to nowocześniejszych obiektywów, ale wraz ze wzrostem rozdzielczości matryc jej możliwości w ocenie inżynierów z Tokio dobiegają końca.
Otwierając drugie stulecie istnienia wraz z modelami Z6 i Z7 Nikon przedstawił nowe mocowanie. Ma on większą średnicę, przez co nowe obiektywy zyskały przestrzeń dla ostatnich soczewek o większej średnicy co wpłynie nie tylko na jasność przyszłych obiektywów, ale i na skuteczniejsze prostowanie promieni światła padających na matrycę (soczewki telecentryczne).
Nowa jest też filozofia stabilizowania obrazu. Od teraz odpowiedzialny jest teraz za to korpus, który ma stabilizację pięcioosiową z obiektywami z serii Z. Użycie innych szkieł zamocowanych do adapterów, czy to nikonowskiego, czy producentów niezależnych będzie skutkowało stabilizacją w trzech osiach.
À propos adapterów to razem z aparatami i obiektywami zaprezentowany został Nikon FTZ (ang. F to Z — ze starego systemu do nowego). Dzięki niemu przypniemy każdy obiektyw z mocowaniem F, a dzięki wyżej wspomnianej już stabilizacji będzie nam łatwiej pracować w trudniejszych warunkach oświetleniowych. Niestety starsze obiektywy nie zyskają automatycznego ustawiania ostrości (tego byłoby za wiele!), ale te z silnikiem ultradźwiękowym będą kompatybilne. Po wielu testach nie zauważyłem znaczącego spadku prędkości działania autofocusa.
Zaprojektowana od podstaw nowa seria obiektywów NIKKOR Z charakteryzująca się doskonałymi parametrami optycznymi.
Adapter FTZ umożliwiający swobodne wykorzystywanie dotychczasowych obiektywów NIKKOR posiadających mocowanie F z aparatami serii Z.
Dzięki adapterowi FTZ możemy korzystać ze skompletowanej już przez nas „szklarni”. Ta fotografia powstała za pomocą Nikkora 28mm f/1.4 z bagnetem F.
Jeśli chodzi o optykę z bagnetem Z trzeba mieć na uwadze to, że premiera nowej linii dopiero co miała miejsce. Na razie nie jest ich zbyt wiele, ale klasyczne konstrukcje stopniowo będą uzupełniane, czego przykładem jest niedawna premiera obiektywu 24-70 ze światłem f/2.8. Z konstrukcji już obecnych z miejsca zakochałem się w 35–tce f/1.8 S. To hołubione przez większość fotografów ulicznych szkło jest bardzo ostre i znakomicie skorygowane. Podobne odczucia mam co do 50–tki f/1.8 S. Bardzo ciekawą propozycją dla fotografów przyrody, architektury, wnętrz i… vlogerów (filmowców również) jest obiektyw 14-30 f/4 S. Jest to konstrukcja bardzo kompaktowa i mająca jedną bardzo ważną funkcjonalność, której nie ma lustrzankowy (bagnet F) obiektyw 14-24 f/2.8 - klasyczne mocowanie filtra. W tym wypadku średnica to 82 mm, a w związku z tym, że jest to obiektyw ultraszerokokątny, warto wybierać filtry typu „slim”, których szeroki zakres znajduje się w ofercie sklepu FOTO-PLUS.
Ultraszerokokątna optyka może okazać się przydatna gdy chcemy zrobić selfie lub nakręcić wideo na vloga. Do podglądu kadru może służyć rejestrator Atomos Ninja ( dla osób chcących pozyskać z aparatu profesjonalną jakość sygnału wideo) lub smartfon połączony do aparatu za pomocą aplikacji SnapBridge (dla osób chcących po prostu dobrze wykadrować obraz).
Stopklatka z klipu wideo nakręconego ogniskową 14 mm. Dzięki takiej ogniskowej w kadrze zmieści się dużo więcej niż twarz osoby mówiącej do kamery.
Niezależnie od ogniskowych cechą wyróżniającą linię „S” jest użycie innych materiałów obudowy. To metaliczne wrażenie, a tradycyjnych nikonowskich gum mających tendencję do zmiany objętości wraz ze zmianą wilgotności i temperatury już nie tu znajdziemy.
Sam układ czujników automatycznego ustawiania ostrości wbudowany w matrycę potrzebuje kilku dosłownie szlifów. Moja uliczna praktyka wprawiła aparat w zakłopotanie jedynie podczas próby ustawienia ostrości na idealnie pionową lub poziomą (względem kadru) linię. Delikatne przechylenie aparatu na prawo lub lewo i przełamanie pionu/poziomu rozwiązuje problem a po przytrzymaniu spustu w połowie drogi można błyskawicznie wrócić do pierwotnego zamysłu.
Kolejnym parametrem branym pod uwagę przy wyborze aparatu jest wygląd plików zarejestrowanych na wysokich czułościach. Tu wyróżnia się Z6, którym niedawno fotografowałem w katedrze Notre-Dame w bardzo znikomym świetle przy czułości 51000 ISO. Zdjęcia są zaszumione, nie ma co się oszukiwać, ale po kilku korektach w programie graficznym jest to do opanowania.
Jestem osobą wychowaną na fotografii analogowej i ziarno mnie nie przeraża jak niektórych, dlatego duży szum nie jest czymś, co mnie przyprawia o drgawki. Mało tego, wiem, że po wydrukowaniu zdjęcia na matowym papierze wizualna moc szumu osłabnie.
Dla porządku dodam, że fotografując na niskich czułościach i w dobrych warunkach oświetleniowych obraz ma obłędną jakość!
Znikoma ilość światła wpłynie negatywnie na wygląd zdjęcia, ale na pewno go nie zdyskwalifikuje. Przynajmniej nie w mojej ocenie!
Czułość ISO 12800 jest w mojej ocenie w pełni użytkową czułością. Delikatne korekty w programie graficznym i gotowe!
Niskie czułości w wykonaniu Nikonów Z to istna poezja!
Czas na podsumowanie i myślę sobie, że mimo kilku „chorób wieku dziecięcego” Nikon Z7 to świetna konstrukcja. Obraz reprezentuje sobą najwyższe standardy na rynku, korpusem można wbijać przysłowiowe gwoździe w ścianę a całość jest zamknięta w wygodnym i przemyślanym body. Brakuje mi tylko optycznego wizjera, ale to pociągnęłoby za sobą konieczność montażu lustra, co przecież wywróciłoby cały "nowy porządek" do góry nogami. Znowu!
Sprawdź aktualną cenę modelu Nikon Z7 i Nikon Z6
Autor artykułu:
Michał Leja (ur. 1984): Fotograf i nauczyciel fotografii, posiada wieloletnie doświadczenie w branży edukacyjnej. Absolwent Europejskiej Akademii Fotografii (dyplom w Pracowni Fotografii Kreacyjnej dr Izabeli Jaroszewskiej), Obecnie wykładowca i doradca programowy Akademii Nikona. Laureat prestiżowych konkursów fotograficznych: Grand Press Photo 2018 – 2 miejsce za fotoreportaż w kategorii „ludzie”; Mobile Photography Awards – 1 miejsce w kategorii „photo essay”. Brał udział w wielu wystawach zbiorowych, na koncie ma również indywidualne pokazy multimedialne. Ambasador marek Manfrotto i PermaJet.
https://michalleja.com/
https://www.instagram.com/michalleja/
Najnowsze
Zostań naszym stałym czytelnikiem
Bądź na bieżąco z nowościami foto-wideo, inspiruj się wybitnymi twórcami, korzystaj z praktycznych porad specjalistów.
Poinformujemy Cię o super promocjach, interesujących kursach i warsztatach.